O miłości i nieważkości

Kiedy byłam dzieckiem byłam bardzo rozmarzona. Siedziałam z głową w chmurach i uwielbiałam ten stan. Można powiedzieć, że trochę uciekałam przed światem, bo był dla mnie trudny wtedy, ale teraz wciąż kocham ten stan rozmarzenia. I daję go sobie kiedy tylko mogę. Przed snem, po obudzeniu, w samochodzie, po spotkaniu w kawiarni, zanim się zbiorę do wyjścia, i w drodze po mieście. Nie wpadam na słupy, nie potrzebuję mechanika do szlifów na karoserii, nie zapominam o ważnych rzeczach i mam czas dla dzieci. Spotykam się z ludźmi, tańczę i oddycham. Oddychanie jest ważne, bo uczę się lepiej pływać. Ciężka sprawa, ale się uwzięłam. Koziorożce są uparte, więc poradzę i temu, bo to dla mnie ważne. Bałam się wody, utopienia, teraz już mniej się boję i lubię wyporność swojego ciała, jak nieważkość w kosmosie … cudne uczucie, kiedy pływam i się nie topię. Kolejny ruch wskakiwanie na głowę, coś dla postrzelonych starszych pań, jak mówi moja córa. Super, że jeszcze mogę takie rzeczy planować i mam zdrowie. Kiedyś wskoczę na głowę i popłynę pod wodą jak delfin, i będę się czuła, jak delfina, wodna nimfa, albo syrena, bo zaczynam też śpiewać. Trochę się wydzieram i fałszuję, ale nie popuszczam, bo kiedy śpiewam, moja dusza się zjawia i dotyka mojego serca, i Bóg mi świadkiem, czuję zastępy aniołów zatykających uszy, ale obecnych też duszami i kocham  śmiać się z siebie, a nie peszyć pomyłkami w nutach, dźwiękach, intensywności oddechu. Zapominam o lęku i lecę, jak rakietą, albo rydwanem na księżyc, nucąc i, aż zamykam oczy, żeby się oderwać od ziemi, choć na chwilę. I płynę, unoszę się w przestrzeni, nieważkość … znowu. Śpiewam i płynę, by choć na chwilę w ciemności nocy grawitacji powiedzieć … dobranoc.