O miłości i życiu

Życie nie jest po to, by się za wszelką cenę umozolić tym, że się żyje. Życie, kiedy jest się pełną siebie istotą, toczy się samo, bez wysiłku, bez zaciskania pętli na szyi, bez pośpiechu i ambicji do jeszcze większego tempa. Takie życie można osiągnąć tylko w jeden sposób, znajdując w sobie pełnię człowieczeństwa. Bez pełni, zawsze będzie jakiś niedostatek wywołujący niepokój i dążenie do jego zapełnienia z zewnątrz, a to pracą zawodową i stanowiskami, a to pieniędzmi, a to kochankami, a to głaskami od innych. Warto więc się obserwować, gdzie mamy braki w miłości własnej i łatać te braki. Dlaczego łatać? Bo dziury w nas samych prowadzą do cierpienia. Taka dziura mówi: „Nie mam” i cierpimy. A to dlatego, że ktoś odszedł i nas nie kocha, a to dlatego, że kolega ma więcej i awansował, a to dlatego, że dziecko w szkole się nie interesuje fizyką jądrową, albo archeologią itd. Te nasze braki w miłości własnej i pożądanie zapełnienia doprowadzają do poczucia nieszczęścia, a nieszczęście jest rodzajem zniewolenia. Zamknięcia na piękno, na miłość do świata, na łagodność, gdy nas szarpie głód czegoś trudno wylądować spokojnie w swoim życiu i ciele, i nie usiłować więcej, i więcej pozyskać z otoczenia. Ono daje. Ludzie dają miłość, ale my chcemy często na własność ją zagarnąć i schować. Tymczasem miłość jest jak ptak, piękny i prawdziwy kiedy lata swobodnie. Chcemy spełnienia ambicji zawodowych i siedzimy w pracy dzień i noc nie pamiętając ostatecznie po co to robimy. Albo łapiemy się za rozwój i na siłę wyrabiamy kolejne kursy, spotkania, terapie, objawienia i sesje motywacyjne. Wszystkie te narzędzia są potrzebne, kiedy wiemy, jaka w nas samych jest przestrzeń. I z sensem ją zapełniamy sobą w najlepszej postaci, nie kolejną maską „super alter ego”, jaką tworzymy, żeby ambitnie brylować.

Ja się czasem chowam, kiedy widzę, jak świat zewnętrzny przyciska mnie do realizacji i patrzę na siebie od wewnątrz, czy to jest to czego chcę, czy to czego chce ode mnie moje ego. Staram się nie dać złapać na takie ego pułapki, które prowadzą do marnowania mojej energii na realizację programów spełnienia ambicji, często nie moich a wdrukowanych w dzieciństwie. Z takich programów najtrudniej wyjść, opierają się na podstawie miłości rodziców do nas, na jakości tej miłości. Musimy wyjść z tego paradygmatu, że miłość rodziców jest naszym korzeniem. To trudne, ale możliwe. Ja się uwolniłam i powiem wam, miłość jaką czuję do rodziców, do ludzi jest teraz taka prawdziwa, jak nigdy nie była. Ambicje i braki widzę wyraźniej i przyjmuję je jak przyjazne wskazówki, gdzie zalepić plastrem, gdzie zamurować, a gdzie maznąć piękne graffiti. Nie wchodzę więc do sfer,  gdzie chodzi tylko o ambicje i ich spełnienie. Trzymam się z dala też od sfer,  gdzie wypływa tzw. poświęcenie, to kolejny program, jaki warto opisać. Życie w prostocie wyborów daje nam sposobność do poznania rzeczy takimi, jakie są. Jeśli więc ktoś działa wyłącznie, by się sprawdzić w coraz większej presji zewnętrznej, sam siebie okrada z chwil szczęścia. Ten kto się wspina, bo ma taką wewnętrzną, nieprawdopodobną chęć do tego wspinania, buduje w sobie piękny finał. Dlatego nie wszystkim pisane jest zdobycie góry, botanik z miłością zabłądzi po drodze badając okoliczne paprocie, a wspinacz nie dostrzeże piękna jego pasji, pędząc czym prędzej ku szczytowi. Warto wiedzieć kim się jest i co warto robić. Albo czego nie warto. To podstawa. Realizacja dzieje się potem sama, kiedy dobrze określimy cele i wykluczymy ambicje z zewnątrz, jako motywację i zastąpimy ją autentyczną pasją na życie i swoją w nim realizację.

O miłości i cieszeniu się z życia


Jestem takim dziwnym, ale powszechnym przypadkiem człowieka, który uczy się, jak cieszyć się z życia. Nauczono mnie przez doświadczenie i obserwację, że życie jest ciężkie, a potem się umiera. Standard mojego pokolenia. I pokoleń wcześniej. Coraz częściej jednak wdziera się do mojej świadomości z poziomu uczuć, bo analitycznie już to rozłożyłam na części pierwsze, że życie jest cudem, który da się przeżywać w piękny i wrażliwy sposób, życie w każdej formie i ekspresji. Nawet tę codzienność, jak jazda samochodem. Stoję w korku co dzień i biadolę, ale nie ostatnio. Pomyślałam dziś, że zawsze się stresowałam jazdą do szkoły z dziećmi, tym tempem, mozołem, nie spóźnianiem się, latami. Teraz wiozę Syna i cieszę się z każdej chwili za kółkiem, bo kocham jeździć, nie ważne, że w tempie żółwia. Popijam kawę inkę i słucham muzyki, śpiewam, Syn ze mną rozmawia, albo gra na telefonie. Nie denerwuję się, nie popędzam wirtualnie korka, tylko chłonę to, co mogę z tego czuć dobrego. Parę dni temu spotkałam kierowcę autobusu miejskiego, który zatrzymał się na Bitwy Warszawskiej przed moim samochodem na sąsiednim pasie i otworzył okienko. W pierwszym odruchu pomyślałam: „Co się stało? Czyżby mi coś odpadło?”, ale byłam tak zrelaksowana, że w ogóle się nie przejęłam. I ten człowiek wyjrzał i pomachał do mnie przyjaźnie, a żeby tego było mało, wyjął lizak z napisem: „Uśmiechnij się!”, a z drugiej strony „Miłego dnia!” I tak staliśmy w korku przed moją pracą, około 9 rano i oboje śmialiśmy się do siebie machając. Kierowca autobusu, a taki nietypowy. Patrzył też na innych stojących kierowców, ale nie widziałam ani jednej zainteresowanej osoby. Szkoda. Taka gratka, jeśli człowiekowi stres od rana się spiętrza w drodze do pracy, czemu nie skorzystać z pomocy bezinteresownego człowieka, który nas rozśmiesza? Ja skorzystałam mimo, że nie byłam smutna, a pogodna i wypoczęta.

Myślę sobie, że co dzień zdarza się coś co nas wzmacnia, ale nie umiemy tego dostrzec. Nie umiemy się przestroić na branie szczęścia. To może być coś małego, jak dobra kawa, ulotnego jak zarys chmur na niebie, i niezwykłego do czego przywykliśmy, kiedy zbyt długo to mamy i nie dostrzegamy, że jest takie piękne. Jak dzieci śpiące przy naszym boku, uśmiechnięta rankiem żona, kolega w pracy pomagający zrestartować sensownie system, albo pani portierka, która odpowie: „Dzień dobry” z uśmiechem. Nie wymagajmy od życia więcej, tylko nauczmy się czerpać z tego co nam daje. Odkrywając na nowo to co piękne, choć stare, ograne nieco. Czasem to jest samotność, oddalenie, bo wtedy pojawia się przestrzeń, która jest potrzebna, a czasem tłum przyjaciół na imprezie i spontaniczny śmiech i taniec. Tylko od nas zależy czy cieszymy się życiem jakie mamy, czy nie więc, gdyby mnie spytać czy tęsknię do Lizbony i braku planu na jutro, odpowiem, że trochę, ale jutro zamierzam sobie zrobić wolne i popracować w domu, posprzątać, pogotować, porozmawiać z dziećmi i pocieszyć się tym, że żyję. A w następne dni, będę robić od nowa to co te dni przyniosą. Jeść, spać, gotować, stać pod gorącym prysznicem i śpiewać. Tyle i aż tyle. A jak przyjdzie pora, ostro popracować nad tym co się lubi. Najważniejsze jednak, że kiedy już samemu się nauczymy tak funkcjonować w wysokich wibracjach pozytywnych uczuć, to zadziała jak samograj i, co więcej, nauczą się tego chłonięcia szczęścia nasze własne dzieci, rodzina, bliscy i dalecy znajomi. I będą nas w tym wspierać na zasadzie synergii, … synergii szczęścia.

O miłości i wyborach


Zawsze miałam problem z dokonaniem wyboru. Niezależnie czy chodziło o bluzkę w sklepie, termin spotkania, czy mężczyznę, reagowałam niepewnością i zagubieniem. Obawiałam się, że jutro, najdalej za tydzień, okaże się, że źle wybrała i martwiąc się na zapas, męczyłam się wybierając. Zakupy to był prawdziwy koszmar. Tyle możliwości i opcji do wyboru, że odwlekałam je najdalej jak się dało. Mówiąc szczerze wybierałam stanie, nie działanie, bo tak mi było prościej. Nawet jeśli czułam, że mi coś umyka, bałam się ryzyka, że polegnę na jakimś wyborze i trwałam tak do niedawna, upierając się, że niczego mi nie trzeba, mam wszystko i nie muszę już wybierać. Do Lizbony też poleciałam z myślą, że wybiorę, ale bez nacisku, nastawienia i odkryłam, że da się wybrać bez stresu, o to,  że dopadnie mnie jakaś pomyłka w wyborze. Zobaczyłam, że stres związany z wyborem jest pozorny. Wybór czasem dokonuje się sam, wcześniej, nim świadomie wybieramy. Poszłam na milongę w Lizbonie, bo wybrałam działanie jeszcze przed wyjazdem, kiedy coś się we mnie zmieniło i pokochałam wybierać. Teraz kiedy wchodzę do sklepu na pierwszym wieszaku zwykle wisi to czego mi potrzeba. I czasem tego nie biorę.

Wybór oznacza dostatek opcji do wzięcia. Ważne co czujesz kiedy wybierasz, jeśli w chwili wyboru czujesz spokój serca, nie obojętność, ale pełną zgodę na to co wybrane, wszystko będzie dobrze. Wybierając z poziomu serca wybieramy to, co nas wspiera i jeśli nawet poczujemy się potem trochę gorzej, to znaczy, że przepracowujemy jakąś lekcję i prawdopodobnie nie mogliśmy wybrać inaczej, by to dostrzec. Co innego, kiedy po wyborze serce wciąż nas niepokoi i wskazuje na to, co wybraliśmy przy różnych okazjach. Warto wtedy przyjrzeć się temu co zrobiliśmy, żeby znaleźć przyczynę. Nie wypierać, nie zagłuszać emocji. One mówią coś ważnego. Kiedyś przepisałam córkę z klasy do klasy na początku gimnazjum. Wydawało mi się, że dobrze robię. Wciąż potem widziałam rodziców z przepisanej klasy i czułam jakiś niewytłumaczalny wtedy niepokój. Potem okazało się, że to nie był dobry wybór. Gdybym sercem patrzyła na całą sytuację i była czujna, zobaczyłabym wcześniej to, co serce od razu widziało.
Teraz kiedy wybieram, słucham wyłącznie serca, nie rozumu, racjonalności i tkwiących w niej ograniczeń. Widzę jaśniej, jak wybrać to, co służy mi i mojej rodzinie. I oczywiście nie sugeruję się tym co uważają ludzie, nawet ci zaprzyjaźnieni. Czuję jak i co zrobić, i nie mam parcia na nieomylność. Jak się pomylę, mówię: „Sorry, zdarza się. Zapamiętam.” I czuję, że potrzebna była ta lekcja. Jestem za nią wręcz wdzięczna.

W większości przypadków jednak mam taki spokój w sercu, że się do siebie uśmiecham, kiedy idę do sklepu i rozmawiam z ludźmi. Wybieram na tak wysokim poziomie komplikacji ze spokojem w duszy, za jej zgodą, że szczęście przenika mnie i czasem wręcz czuję rozkoszne mrowienie na myśl o tym, że mogę wybrać. Gdy staję przed wyborem, to tak, jakbym wyciągała ręce po przeznaczenie. Kocham wybierać i nie obawiać się tego, co do mnie przychodzi w konsekwencji. Bo pozwoliłam sobie źle wybrać. Najwyżej przejdę jakąś pętlę w życiu, ale nie będę stała w ukryciu, z zaciśniętą pięścią z niemożności dokonania wyboru. Więc ostatnio wybrałam coś bardzo ważnego, i kiedy się już zdecydowałam co wybieram, natychmiast pojawiły się możliwości dalszej realizacji celu. A w mojej duszy taki spokój zagościł, jakbym nauczyła się chodzić po wodzie. Kocham prowokować wszechświat do manifestacji tego co dla mnie dobre.

O miłości i radzeniu innym

Ludzie generalnie kochają radzić innym ludziom. Nie będę się rozwodzić nad tym, że niektórzy wręcz rozkoszują się radzeniem tym, których uważają za słabych i pogubionych. Widząc z boku czyjeś istnienie w świecie łatwo, zdawałoby się, radzić jak żyć tym, na których się patrzy przez pryzmat własnych doświadczeń. Pozornie podkreślam, to proste. Kiedy widzę, jak ktoś się miota w sytuacji, którą sama przerobiłam, mogę pomóc, ale … i tu pojawia się prawdziwa tajemnica radzenia, nie mogę wchodzić do czyjegoś życia z impetem nieomylności i pychy: „Ja wiem.” Bo nie wiem. Nie jestem tym kimś.
Przyszła do mnie kiedyś osoba, która się o mnie martwiła. To co mi potem zrobiła z głową to zakrawa na wymuszenie. Wbiła w moją ziemię młot pneumatyczny i dalej trząść moim fundamentem. Taka osoba, nawet jeśli ma dobre intencje, robi więcej szkody niż pożytku. Co zrobić, żeby pomóc? Można, ale nie trzeba, bo nie każdemu i nie każdy może pomóc, przyjść z miłością i otoczyć opieką, i zrozumieniem. Nawet jeśli widzimy błędy w czyimś działaniu i wiemy, jak sami wydostalibyśmy się z tej matni, nie sądźmy próżnie, że ktoś inny weźmie nasze doświadczenie. Ono może nie grać z jego przeznaczeniem, temperamentem, wibracją emocji i sytuacją w jakiej jest. Ten ktoś w moim życiu wszedł z dąsem, że ja nie wiem, jak się wydostać, jak działać i pretensją, że nie robię co każe. To najgorsze co można zrobić, jeśli się chce komuś pomóc, pokazać mu, że jest słaby i wmówić mu swoją siłę.
Teraz wiem, że tamten człowiek łatał na moim gruncie swoje małe poczucie własnej wartości i potrzebę wzbicia się do czegoś, co uważał za wielkość. Ja go nie oskarżam, bo go rozumiem. Rozumiem też tych co przyszli mi jawnie zaszkodzić. Uczyli mnie asertywności. Ten człowiek nie chciał mi zaszkodzić, wiem, że nie rozumiał swoich słabości. Mówiąc jego słowami: ”Nie widział mnie, nie odkrywał.” Tylko chciał przyłożyć do miary, jaką stworzył w swojej własnej głowie, do formy, jaką mi przeznaczył. Ale ja jestem inna niż czyjekolwiek wyobrażenie o mnie. Jestem oryginałem w swojej mierze i nikt, kto przychodzi, nawet w dobrej wierze, nie powinien w swej pysze usiłować mnie kształtować. Ja wiem jak wyglądam, i nawet jeśli nie do końca widzę wszystkie swoje zakamarki, chcę je odkryć sama i sama odszyfrować ucząc się z miłością od innych, którzy przychodzą z troską, lecz w pokorze. Dlatego sama, nie wymagam od ludzi, by się zmienili na obraz z mojej głowy. Oni też są wyjątkowi i wbrew pozorom, więcej o sobie wiedzą, niż my widzimy. Dawajmy im więcej siły do odkrywania siebie, przez miłość, wsparcie, zrozumienie, by trafili, pełni ufności w świat i w nas do sedna swojej mądrości. Tylko w ten sposób odkryją w pełni to, co my możemy widzieć nie do końca w całości, z filtrem naszego braku, albo pragnienia w niewłaściwy sposób. Świat się odmienia nie przez dokręcanie śrubek ludziom do oporu i przystrzyganie osobowości do naszych potrzeb i marzeń, ale poprzez pozwalanie na wzrastanie i zachwyt nad każdym liściem i pąkiem, który taka osoba wznosi do światła w sobie. I robi to w pełnym poczuciu wolności, bo wolność w zmianie, kształtowaniu osobowości jest gwarantem jej stabilności.

O miłości i obawie

Poczułam obawę. Spotkałam parę osób, które czytają to co napisałam. Nie wiem do końca jak reagować. Kiedy jestem schowana za monitorem mojego komputera i statycznie patrzę ze zdjęć, wszystko wydaje się bezpieczne. Poczułam się dziwnie. Widziałam komentarze i inne znaki. Nie skupiałam się na nich, żeby nie zawisnąć na jakiejś blokadzie w pisaniu. Teraz patrzę, jak taka blokada zbliża się i staram się ją demontować w czasie tego zbliżania. Dlaczego? Bo chcę pisać wolna, od wszystkich ograniczeń, wpływów, a życie daje mi dość inspiracji, nawet taką jak dziś, przekraczanie siebie w kontekście swojej anonimowości w kreacji. Czy mam się schować za strachem, że ktoś mnie wywoła do tablicy, bo coś napisałam? Nie, zdecydowanie nie boję się krytyki. Piszę, bo nie wyobrażam sobie nie pisać. I choćby pioruny strzelały w ziemię tam gdzie chodzę, będę pisać i na swój sposób wyrażać to co dla mnie ważne w mojej wędrówce po moim osobistym niebie. Może wystarczyłoby to tylko pomyśleć, założyć sobie folder w głowie, albo na własnym komputerze. Czuję, że jeśli choć jednej osobie to co piszę pomoże, to zysk, o jaki nie zabiegam. Nie nazywam tego też sztuką, po prostu wkładam w to siebie. Więc będę pisać, czy moje teksty i wiersze znajdą jakieś oko. Takie są najszczersze moje myśli i trudno, jeśli to nie jest codzienną praktyką, że się dzielimy sobą, jak ja się teraz dzielę. Może czasem powinniśmy? Może mniej byłoby w nas nienawiści, niezrozumienia w stosunku do innych, gdybyśmy czasem mieli dostęp do ich myśli, prawdziwych uczuć, szczerych wyrażeń tego co dla nich ważne. Prościej byłoby do nich dotrzeć i nie obawiać się ich stosunku do nas, do świata. Nie różnimy się tak bardzo, jak nam się wydaje. Mój syn ostatnio powiedział w podobnym kontekście:”Mamo, to jest tolerancja.” Tolerancja w tym, by dać innym prawo do realizacji marzeń, które w żaden sposób nie zaburzają naszej przestrzeni, jeśli tego nie chcemy. Dlatego nie słucham kapel deathmetalowych, bo nie czuję tego i nie polecam robić żadnych rzeczy wbrew sobie. Nawet czytać, choć czytanie rozwija, blogów zwariowanych, roztańczonych kobiet. I to chyba tyle jeśli chodzi o demontowanie. Zdaje się, że zdemontowałam w całości. Pozdrawiam serdecznie tych co czytają i tych co nie czytają, niech się wszystkim ziści to czego im najbardziej w życiu potrzeba. Wolności w tym co jest dla nas szczęściem i dzielenie się tym z innymi, choćby to było granie na dudach w szkockiej kracie, albo robienie na drutach. Wolności tworzenia i odkrywania siebie.

O miłości do tańca

Zawsze kochałam tańczyć. Czułam jakbym odrywała się w tańcu od ziemi. W poprzednim życiu ponoć byłam tancerką, tak mi powiedziała Wróżka w lodziarni „Malinowej” blisko centrum stolicy. Czy tak, nie wiem, ale taniec mam we krwi. Nie chodzi o eleganckie, wystudiowane przemieszczenia ciała wytresowane na zajęciach dla baletmistrzyń wszelkiego sortu. Ja się poruszam nie patrząc co, i jak robię, i mam w nosie co inni myślą o moich poczynaniach. Z bardzo prostej przyczyny, kocham się zapomnieć, kiedy tańczę i, gdy w rytm kosmicznej muzyki zapala się we mnie ogień. Muzykę dowolną oswoję, od Beethovena po hip hop. Może za wyjątkiem dark metalu, bo mi ciarki przechodzą z niezrozumienia tej muzy. Ale pop, rock i reszta muzyki rusza mną, jak wiatr wierzbą, i się przemieniam. Zamykam czasem oczy, by łatwiej się temu oddać co płynie z centrum i, jak fala rozchodzi się po moim ciele. Nie chodzi tylko o rozluźnienie, o oddanie, swobodę i wyrażanie siebie. Czuję się jak nieskrępowane konwenansem dziecko siadające na podłodze w sali pełnej krzeseł między zachmurzonymi krytyką dorosłymi. Czuję się jakbym wszystkiemu uciekała z miłością do braku jakichkolwiek granic. Mój taniec za każdym razem jest inny, wyjątkowy, jak każda kolejna chwila. Kiedy tańczę nie martwię się o technikę, ozdobniki i to, na której nodze stoję, o to jak wyglądam i czy tańczę z kimś, czy sama. Tańczę kiedy tylko mogę, w domu, w pracy przy biurku z papierami, w samochodzie, w sposób ograniczony, ale jakżesz podkreślony prędkością, i w snach. I kiedy tańczę czuję, że nic mnie nie zatrzyma, wyzwala się we mnie taka siła, moc, potęga, nieważne jak to się nazywa. Wznoszę się i gubię wszystkie smutki, a ziemia ucieka mi spod nóg, albo to ja jej uciekam.
Bywają takie chwile, że wytańczam to co mnie boli, martwi, niepokoi i to działa jak kąpiel w Styksie, Rzece Zapomnienia. Świetnie mi to robi na duszę i kręgosłup. Nie boję się w tym tańcu przekraczać granic tzw. dobrego smaku. Moje biodra, uda, piersi wirują, a ja się śmieje w duchu, bo otwieram się na kobiecość mojego ciała, i gdyby ktoś zrobił zdjęcie w odpowiedniej chwili, moje oczy świeciłyby w mroku, jak starożytnej wiedźmie. Lubię tańczyć przy muzyce co mi się wdziera do duszy jak ocean i uderza falami rytmicznie w moje wnętrze. Podążam za przypływami i odpływami, wzniesieniami i powolnym opadaniem jak wprawny żeglarz, wzbijam się na falę i czuję, że wystarczy czuć w sobie radość z każdej takiej chwili, by tańczyć. Nawet jeśli wmawiasz sobie, że nie czujesz rytmu, pokochaj swój własny rytm w głowie i ruch ciała. Ciało potrzebuje tej chwili wytchnienia z rutyny codziennego poruszania, wstawania, chodzenia, siedzenia i pisania na klawiaturze. Taniec nas rozwija do nowej zdolności, przekraczania granic własnego ciała i patrzenia na świat nieco wyżej, z poziomu prawdziwej radości.

O miłości do leżenia

Dziś zamiast biegać w ekstazie po Lizbonie, spałam prawie cały dzień. Najpierw leżałam. Nie leżałam a leeeeżaaaałam. Jest zasadnicza różnica. Leeeeżeć trzeba umieć. Leżący często szybko się dekoncentrują i, a to szukają pilota do telewizora, a to ciacha, a to gazety, a to innego ciała do poprzytulania. Ja potrafię leżeć bez tego wszystkiego i być w tym leżeniu tak autentyczna jak baletnica w tańcu. Mam swoją technikę. Przeciągam się tylko jeśli chcę zmienić pozycję, tak nie tracę energii leżenia na zbędny ruch. Zamykam oczy i zaglądam do wnętrza. Mało kto tak umie. Zaraz pojawiają się myśli, o stracie czasu, o lenistwie, o tym co jutro bądź zaraz trzeba zrobić. Ja leżę i kontempluję chwilę, i czuję, że choć się nie poruszam, mam full energii, od czubków palców do czubka głowy, jak wulkan i często wtedy wzdycham na pełnym wydechu, albo wciągam powietrze ziewając nie za mocno jednak, żeby nie zmęczyć klatki piersiowej. Myślicie, że to takie proste? Połóżcie się i świadomie poleżcie, zobaczymy jak wam wychodzi. Ja w leżeniu jestem mistrzem, bo leżę po to, by odpocząć i pobyć. Odpocząć wcale nie jest tak łatwo. Można się zamknąć w domu, odizolować, ale w kluczowym momencie dopada cię myślotok i wybacz, że to napiszę „du.. wołowa” z leżenia. Cała sztuka się nie wkręcać, nie słyszeć, a być tym leżeniem, jak powietrzem w płucach, jak wodą w jeziorze, jak niebem. Medytuję czasem i powiem wam, że lepiej mi idzie leżenie. Jest dla mnie naturalną terapią. W medytacji siedzenie jest dlaczegoś konieczne, ja w leżeniu spełniam wszystkie założenia medytacji, oprócz siedzenia. Zresztą w innym układzie odniesienia moja pozycja może być np. opisana, jako stanie na głowie. Wprawni jogini pewnie byliby zachwyceniu widząc taką pozycję w pełnej medytacji. Więc leżę i powiem, że nie wierzę, że jest jeden sposób na realizację pasji, jaką jest bycie. Można biegać, skakać na bangi, latać samolotami i kopać piłkę. Ja tańczę, chodzę, śpiewam, pływam, śnię piękne sny i czasem leżę. Każdą z tych czynności wykonuję coraz bardziej i bardziej, i na pewno dojdę do stanu, kiedy powiem już dość. Tańczę jak powinnam, chodzę, leżę, piszę. Teraz, gdy idę do tego stanu, bawię się każdą chwilą i uczę się pojmować ją, jak wspaniałą naukę życia. Idę bez wysiłku, można powiedzieć, bo kiedy trafiam na trudną sytuację wiem, że nie przyszła za karę, ale po to, by się rozwijać i zobaczyć, co jeszcze mogę zrobić lepiej, pełniej, by żyć pełnią życia. Nawet leżeć trzeba więc umieć, bo leżenie, jest byciem, jest chwilą po lub przed wstaniem, chodzeniem, przytuleniem dziecka i powrotem do pracy. Leżenie ma sens, jak wszystko, więc czujmy się w pełni, nawet kiedy wydaje nam się, że chwila jest bez wpływu, sensu i konsekwencji. Każda chwila prowadzi nas przez życie, warto czuć ją w pełni. A cóż, tak na marginesie, jest niewłaściwego w przeżywaniu wszystkiego, jakbyśmy ostatni raz czuli, byli, jakbyśmy za chwilę mieli zniknąć? Wszystko co nam się przydarza jest po coś. Jeśli czujemy, że teraz tylko leżeć i płakać, to leżmy. Popłaczemy krótko, długo, a potem wstaniemy, bo nic nie trwa ponad nasze siły, jeśli tego, wbrew sobie, nie zatrzymujemy. Nawet leżeć trzeba wiedzieć ile. Nie tyle ile wlezie, ale z umiarem. Dlatego trzeba wykorzystać każdą chwilę przeznaczoną na leżenie, leżąc i nic więcej, leżąc z głębokim poczuciem i podziękowaniem, że teraz jest czas na odpoczywanie i być, być tą chwilą. Bo każda chwila jest jak wieczność, jeśli ją złapiemy swoją świadomością, a świadomość obrazem zdolności przeżywania każdej chwili.

O miłości do pisania

Kiedy byłam mała pisałam pamiętniki. Zapisywałam zeszyty swoimi myślami, marzeniami, baśniami, opowiadaniami i czasem, choć rzadko wierszami. Wklejałam kolorowe zdjęcia z gazet i robione przeze mnie obrazki. Myślę, że moje pamiętniki podobały by się moim córkom. Pewnego dnia na pierwszym roku studiów, rodzice opróżnili mój pokój i przynieśli w kartonie wszystkie te pamiętniki pytając co z nimi zrobić. Kazałam się ich pozbyć. Chciałam odciąć się w ten sposób od przeszłości. Wszystkie zostały zniszczone, oprócz zdjęć, które mama wyrwała z zeszytów. Wklejałam je tak jak wycinki z gazet. W ten prosty sposób ucięłam przeszłość i już do niej nie wracałam więcej.
Potem też pisałam. Na luźnych kartkach z zeszytów, na wykładach. Nie posortowane opowiadania, wiersze, krótkie zapiski z wrażeń, trochę marzeń, trochę miłości, rozczarowań, samotności i podsumowań budżetu. Kiedy pisałam, czułam się jak w krainie baśni, jakbym stwarzała wszechświat od nowa. Czułam wręcz wszystko co napisałam, widziałam w snach i marzeniach. Zawsze byłam nadwrażliwa.
Teraz kiedy piszę jest inaczej. Kartki zastąpił kod w sieci, obrazki, cyfrowy zapis zdjęć. Poza tym wszystko jakby tak samo. I radość z pisania, i spokój, i wgląd w rzeczywistość. Nie mam aspiracji, bo chyba nigdy nie miałam. Kiedyś dlatego, że nie wierzyłam w siebie, a teraz bo nie potrzebuję głasków. Robię to, bo lubię, nie czekam na pozwolenie, zachętę, nie rani mnie krytyka. Wznoszę się do tego pisania do wymiaru, gdzie to wszystko znika i zostaje tylko melodia słów między palcami a klawiaturą. Czeszę czasem te słowa, by wyrównać jakieś fałdki, ale zwykle wrzucam jak lecą, nie przycinam, nie kontempluję, czy już dojrzały do publikacji. Idą więc dumne, świeże, jak zielone pomidorki, albo limonki i wygrzewają się na słońcu, w eterze.
Czasem do nich zaglądam i widzę, że dojrzewają w bardzo różny sposób. Jedne nabierają kolorów, inne czarnieją, jeszcze inne znikają, albo zmieniają sens. Niezmiennie jednak przypominają mi siebie z chwili, gdy je pisałam. Taki pamiętnik przez tworzenie linii słów, pisząc o czymś z pozoru innym niż o sobie. Piszę o wszystkim. Od wielu dni, miesięcy kłębią mi się w głowie tematy na kolejne zapiski. Obserwacje, krótkie spostrzeżenia, długie wywody o czymś, co mi właśnie teraz wypływa najmocniej na powierzchnię. Osobiste, aż do przesady, jakiej nie akceptują sceptyczne, zimne, pełne powagi i racjonalności osoby. Słowa czasem pisane wierszem, który rodzi się spontanicznie. Przychodzi, kiedy piszę, wplata się dla zabawy w wersy i często słyszę go, jakby krzyczał, „Jestem pierwszy, tak to napisz. Nie inaczej! Tak właśnie!” I piszę, mówiąc do niego, „Tu wyszedłeś niezręczny, tam powtarzasz słowa, postaraj się bardziej, bo nikt cię nie zrozumie”. Ucicha, a potem chowa się obrażony. A ja piszę i czuję, jakby to nie była proza, jakby sączyła mi się muzyka z palców, z serca i do serca znowu. Głowa patrzy i się dziwi czasem, skąd się to bierze. Nie chce brać za to odpowiedzialności. Umysłowi się to wymyka. Nie ważne. Czy słuchając muzyki widzisz nuty, analizujesz tonacje? Piszę swoją muzykę i trochę wtedy znikam. Jak pieśniarze fado, przeżywając emocje łączą się z wszechświatem, duszą i wydają najlepszy możliwy koncert, na swoje ziemskie ciało. Mówią o tym wszyscy. Fado nie da się nauczyć, można ćwiczyć. Nie ważne jaki masz głos, jaką technikę, ile godzin śpiewania za sobą. Fado to dusza strojąca muzykę do emocji, do wspólnych wibracji. To co się dzieje na scenie, na widowni jest przykładem pełnej synchronizacji. Przekazu z odbiorem. Oni sami mówią, że wychodzą z ciała, by śpiewać, by rozumieć, dają się ponieść. Trudno im czasem wrócić. Opowiadają, jak nie sposób opisać tego stanu. To nie gra, nie odtwarzanie, to moim zdaniem łączenie się z absolutem. Ich twarze mówią wszystko, kiedy śpiewają, i kiedy opowiadają, co czują po występie, w trakcie. Nieziemskie, nieopisywalne uczucia zespolenia w jedność muzyków w zespole, śpiewaków i publiczności, i czegoś co nazywają duszą. Bez jej obecności fado nie ma. Dlatego ten co nie umie połączyć się z duszą może śpiewać, ale nie fado. Mnisi wszystkich religii znają tę prawdę od zarania. Modlitwa wysłuchana to taka, która wznosi się przez duszę. A fado jest jak modlitwa przy użyciu poezji i muzyki. Wracałam z muzeum fado i cały czas nuciłam, a nawet trochę śpiewałam na bieżąco układając słowa. To takie proste kiedy ma się otwartą duszę łączyć słowa na kształt wierszy i nucić idąc ulicą w ludnym mieście, gdzie nikt nikogo nie zna, bo wszyscy tu są na chwilę, dłuższą bądź krótszą. Jak ludzie na ziemi, wpadamy czegoś doświadczyć i się odmeldowujemy. Ja też się kiedyś odmelduję z tego świata. Wyloguję z używania tego awatara i zaniosę ze sobą fado, ukryte w głębi wspomnień. Połączenie z innymi wymiarami. Może dzięki temu łatwiej mi będzie trafić tam, gdzie mój prawdziwy dom. Po okruszkach, jak wiersze, fado, marzenia, wzruszenia, miłość do dzieci, ludzi, do otoczenia. Zaniosę to co mam w sobie i co uzbierałam w sercach innych ludzi. Szczere uczucia, relacje, miłość i zrozumienie ludzkich słabości. Czasem wydaje mi się, że temat rozlewa mi się wielowymiarową kaskadą i trudno się trzymać jednej ścieżki. Może to jakieś futurystyczne pisarstwo, taki wielowymiarowy kubizm literacki? Dziwny, ale prawdziwy. Teraz, gdy to napisałam, zastanawiam się nad kolejną kategorią na stronie. „Pisarstwo pseudoartystyczne dla dziwnych, zrelaksowanych kobiet,  po 40tce”. A co tam, niech się dzieje. W końcu dziwniejsze rzeczy pisałam. Baśnie o królewiczach ratujących spadające z konia niewiasty przecudnej urody. I królewicze piękni, i panny, tylko ci pierwsi bardziej barczyści i zasępieni wewnętrznym bólem, którym każda litościwa panna chce się zająć od ręki i leczyć, najlepiej rychłym ślubem. Albo smętne opowieści o wędrujących braciach, z których jeden się zakochał i pragnął wrócić do dziewczyny, która tylko mu się przyśniła. Wszystko to napisałam z pełnym zaangażowaniem. To teraz będę pisać nie po to, by wywołać upust marzeń z przepełnionej głowy, ale by słuchać siebie i dostrzec inne poziomy.

O miłości do siebie. Ocenianie.

Miłość do siebie zazwyczaj blokuje nam ocenianie. Oceniamy ciało, możliwości umysłu, postępy zawodowe, osobiste i bezustannie porównujemy się ze światem. Oceniamy się często srogo. Są oczywiście tacy co się nie oceniają surowo i często żyją kosztem tych co mają niskie poczucie własnej wartości. Mimo wszystko lepiej iść w tę stronę, od niedoceniania siebie do docenienia, niż od przeceniania do prawdy. Przecenianie jest bowiem bardzo nęcące, a z nęcących stanów ciężko się wyzwolić i wytrwać w realności. Z drugiej strony ofiara, też się lubi pławić w swoich cierpieniach, ale kiedy zwalczy program małości, nie wraca już tak chętnie do swego bólu istnienia. Dlatego kiedy zobaczyłam mój stosunek do siebie, jako ofiary i zaczełam dbać o siebie przez odłożenie na bok, a potem wyrzucenie za burtę oceniania. Nie znaczy to, że się nie obserwuję. Widzę siebie w całej krasie, ale ponieważ się nie oceniam pozwalam sobie widzieć więcej moich cech, reakcji, emocji, skojarzeń, niż wtedy, gdy oceniałam się bez przerwy i wypierałam pewne zachowania, bo wolałam się aż tak bardzo nie pogrążać poczuciem wstydu. Teraz widzę, patrzę i relacjonuję, czasem w głowie, bardziej w sercu, na bieżąco co się dzieje wielopłaszczyznowo. I obraz mi się odplamia, wyostrza, zaczynam widzieć prawdę, a to co widzę jest tylko gamą różnych działań, na które mam wpływ jako człowiek. I wpływam, na swoje myśli, zachowania, wyzwalam emocje, przyjmując siebie jaką jestem. W ten prosty sposób, nie oceniania, wreszcie mam okazję zobaczyć siebie, nie swój wizerunek tworzony na potrzeby innych, chwili, potrzeb. I wiecie co, z zaskoczeniem i radością odkrywam, że w głębi duszy tam, gdzie jestem prawdziwa, jestem całkiem piękną, subtelną i silną istotą, pełną szczęścia, współczucia do innych, wrażliwą, kochającą i mądrą. Nie sądzę, że jestem wyjątkiem. Nie przeceniam siebie. Szczerość, na którą się zdobyłam w tej drodze była wielką kopalnią diamentów – prawd o sobie. Wszystkie je przyjęłam, zważyłam, część zachowałam, to co mi nie służy odrzuciłam, i każdego dnia tak robię. Patrzę na siebie z miłością, na jaką zasługuję i czuję, że każdy zasługuje na miłość do siebie. Od tego się zaczyna prawdziwe odrodzenie. W akceptacji, w sile spojrzenia w przepaść, bez oceniania wysokości urwiska. Miłość, która nie zaślepia, która burzy w nas pozory i oczyszcza drogę do wewnętrznej istoty. Do pełnego światła i prawdy człowieczeństwa, z którego już tylko krok do miłości do innych.

O miłości do siebie. Miłość do ciała.

Miłość do siebie to nie narcyzm. Narcyzm, w szczególności w stosunku do ciała, jest destrukcyjnym rozumieniem miłości, autodestrukcyjnym wbrew pozorom. Kochać siebie nie oznacza nic więcej niż widzieć siebie w prawdzie i potędze, i tę prawdę pokazywać światu. Potęgę zaś należy przyjąć, i czuć, i każdym działaniem próbować jej sprostać przełamując nasze ludzkie ograniczenia. Wyzwalanie potęgi człowieka, jego miłości do siebie odbywa się, moim zdaniem, przez zdejmowanie programów, jakie narzuca nam ego, by nas kontrolować i umniejszać. Przez ego zamiast prawdy widzimy iluzję, z której trudno się wyzwolić. Miałam na sobie super węzeł iluzji i pułapek ego. Nie przez przypadek jestem w mojej rodzinie znana z rozwiązywania beznadziejnych dla innych węzłów. Wiąż mam programy, które powoli odpuszczam. Jednym z nich było nie jedzenie cukru. Przez jakiś czas nie czułam chęci na jedzenie słodyczy i zapisałam sobie program, że to dobrze, bo cukier mi szkodzi. Czy szkodził? Racjonalnie patrzę w przeszłość. Nie szkodził. Jem więc cukier i wszystko na co przychodzi mi ochota. Dosłownie, i mięso też, i nic się nie dzieje. Zdjęłam program. Czemu? Wiedziałam, że jak zakoduję, że coś mi szkodzi, to zaszkodzi i tyle. Piję kawę, słodzę i nie brzydzę się dobrą strawą na mięsie. Ale, i tu jest haczyk. Jem kiedy naprawdę jestem głodna, i tylko to na co mam ochotę. Tyle i aż tyle. Spróbować można. Moje ciało jest wypoczęte, prężne, elastyczne choć robię dziennie wiele kilometrów pod górę i z góry. Kolejny program zdejmuję, moje kolana. Bolą kiedy wyginam je w jodze w kierunku bioder. Niezbyt to naturalna pozycja, ale z czułością się roztkliwiałam nad niemożnością wykonania tego ćwiczenia. Teraz uwolniłam ten absurdalny pomysł, że muszę robić wszystko. Kolana czują się wyśmienicie. Inny program ból. Miałam kiedyś bóle łydek i głowy, związane, jak sądziłam z nieprawidłowym krążeniem, brakiem magnezu itd. Jadłam na to czekoladę gorzką, czyli nadpisałam stary program nowym. Działał jak ulał. Teraz już się tym nie martwię. Łydki i głowa są cudownie ozdrowione o ile o nich i ich kondycji nie myślę. Porzuciłam z rozmysłem uważność w stosunku do mojego ciała. Nie zaniedbuję go, tylko się nad nim zbytnio nie zasadzam, tańczę, przeciągam się, chodzę. W siedzeniu samo się prostuje i układa. Jak super robot i mam uczucie, posiadania ciała, nie bycia ciałem. Utrwalam ten stan i jest cudowny. Wyzwala mnie od paranoi powszechnej w naszym świecie, pozorności mojego istnienia jako czegoś w dodatku do ciała, o które tak wszyscy dbają. Moje dba o siebie samo. Jak zawsze robiło, tylko tego nie wiedziałam. Mam wielki szacunek do mojego ciała. Daje mi wolność przemieszczania, czucia zmysłami, wyrażania siebie w świecie materialnym. Kocham moje ciało, to część miłości do siebie. I celebruję je jeśli czuję, że tego mu potrzeba, by mnie niosło, nie jak najdłużej, ale tyle ile trzeba.