O miłości i o tym czego nie wiem

Moja dusza mówi do mnie „Usiądź do pianina, a zobaczysz jak łatwo jest żyć”. Moja dusza jest staromodna i nie rozróżnia pianina i klawiatury, albo jest jej wszystko jedno. W końcu każdy wygrywa na czymś utwór swojego życia. Komponuje go tworząc, malując obraz, śpiewając, tańcząc, pisząc. Każdy używa innego instrumentu, ale przede wszystkim, i stąd to wypływa, tworzy sercem. Twórczość bez serca jest chybotliwa. Łatwo o niej zapomnieć. Nie chodzi o kunszt, jak się okazuje, nie chodzi o uznanie krytyków i gremiów, chodzi o autentyczność naszych uczuć przelanych w tę twórczość.
Więc piszę, trochę się nadal kryguję i martwię, ale coraz mniej mi to przeszkadza. Piszę dla siebie, albo raczej przez siebie piszę, bo tak mi łatwiej w życiu dostrzec i ułożyć pewne aspekty życia. A jeśli ktoś na to patrzy i czyta, i coś dla siebie znajdzie, to dobrze. To oznacza tylko, że w pewnych sprawach, spojrzeniach jesteśmy podobni i to nam daje poczucie wspólnego przeżywania, głębsze poczucie wspólnoty, nie wyuczone w szkole, ani w domu, ani przyjęte społecznie. Głębsze zrozumienie współistnienia nas wszystkich.
Kiedy się zachwycam dziełami impresjonistów, czuję jak wchodzę w sferę, jaką tworzą dusze zatopione w to cudowne przeżywanie piękna chwili uchwyconej przez wprawne ręce artysty. Czuję stapianie się wielu wspólnych wizji świata, uczuć, pragnień tożsamych dla innych. Od tego jest już tylko krok do wspólnego tworzenia. Widzę jak ludzie się otwierają na nowe duchowe przeżycia i piękno, i czerpię z tego radość. Bo jest nas wiele, kobiet i mężczyzn, którzy nagle widzą jak ważne jest wyrażanie siebie, bez strachu, bez leku o krytykę, z radością samego oddawania światu siebie w swoich twórczych wzlotach do nieba.
Moja dusza jest specyficzna. Rozmarzona, trochę nieobecna i nieprzystosowana do tego świata. Patrzy na niego i czasem sama nie wiem czego chce, czy chce banana, czy gruszkę. Więc próbuję i jednego, i drugiego, a czasem wcale nie próbuję tylko mówię „Sama się zdecyduj, ja poczekam”. I czekam. Nauczyłam się czekać i mówić „Nie wiem”. To ważne czasem przyznać się do tego, że się nie wie i poczekać, aż przyjdzie odpowiedź. W tym nie ma nic złego, że się nie wie. To stan zwykle przejściowy, który ma nas nauczyć czekać na właściwą odpowiedź.
Dlatego czasem czuję się trochę przerażona widząc tabuny ludzi pędzących drogą duchowego rozwoju, od terapii do warsztatów rozwojowych, z jogi na ustawienia, z Ayałaski na rytualne picie kakao. Moja dusza jest leniwa. Siedzimy razem na kamieniu przy drodze i patrzymy na biegnących ludzi. Czasem ktoś się zatrzymuje i pyta: co ja robię? Czemu nie biegnę jak inni? Nie teraz, już biegłam, przez chwilę. Teraz siedzę i myślę sobie czego chcę. Co mi teraz jest potrzebne i nie boję się powiedzieć sobie „Nie wiem” i nic nie robię. Wiem za to, że jeśli czegoś zapragnę, wstanę z kamienia i pójdę za tym, bez wątpliwości, bez planu, bez strategii rozwoju, bez nauczyciela. Bo moim największym nauczycielem jestem ja sama, ta wewnętrzna, ta pełna. Na razie ją odkrywam, czyli siebie i nie biegnę, nawet w miejscu. Czasem siedzę, stoję. Lubię leżeć. Patrzę na obłoki płynące i wiem, że wszystko jest w porządku, jest jak być miało, jestem, jaka jestem, dusza wpleciona w ciało, i płynę z czasem.
Czasem wstaję i idę do pobliskiej sali tanecznej, gdzie moje ciało cieszy się płynąc w tangu z zupełnie obcym mężczyzną, a potem w drodze powrotnej śpiewam o zakochanej kobiecie. I wracam na mój kamień przy drodze i znów patrzę. Słońce zachodzi i wschodzi, a ja tak trwam i czuję się prawdziwie szczęśliwa. Dlaczego? Nie wiem. Z samego istnienia, z harmonii z sobą w duszy.
Na wiosnę wsiądę na konia. Czuję, że tak będzie. W lutym jadę do stolicy fado i może zobaczę ocean. Latem jeszcze nie wiem co będzie, ale się za bardzo nie martwię i nie nastawiam. Może pojadę na jogę z Magdą, i znów będę się urywać z zajęć, żeby pobyć czasem gdzie indziej.
Wiem, że kiedy się zmęczę, mój kamień zawsze na mnie czeka przy drodze. I niezależnie od wszystkiego, w każdej chwili mogę na nim usiąść i pobyć, poza czasem, ludźmi, kosmosem. W jednej nieskończonej chwili bycia ze sobą … w sobie.

Dziękuję ci życie

Za to czego nie mam
za pustkę, pragnienie
za iskrę dążenia
za moje myśli, uczucia,
za moje ciało
i wszystko
co mi się zdawało,
że mam,
bo nie mam naprawdę niczego
i dlatego
więcej mogę wyśnić,
a tam gdzie sny mieszkają
jestem wszystkim
i mam wszystko.

A marzę tam o tym,
by to wszystko
czego dotknę myślą
zmieniało się
w miłość
najczystszą.

I kiedy na skraju życia
wezmę coś ze sobą
to serce właśnie,
w którym wszystkie
baśnie
wyśniłam,
uczucia
do ludzi obok
i fascynacje
obrazami życia,
kompozycją zdarzeń.

I pełna tych
klejnotów-marzeń
przejdę
lekka
wiotka
bez lęku
i straty
bogata
od środka
jak Midas wąsaty.

 

Odchodzę …

Promienie słońca
przecinają przestrzeń
wpadając ukradkiem
pod moje powieki

Czas się już wycofać
zamknąć drzwi
i z trzaskiem
odejść swoją drogą

Niech się świeca świeci…

W moim wiecznym domu
zapalę lampiony
strzepnę obrus
fotel
i stare zasłony
wymienię struny w skrzypcach
usiądę przy oknie
w promieniach księżyca

Nikt mnie już nie dotknie
żadnym ostrym słowem
ciepłym
ani zimnym
w miłości nie powie
rzeczy zbyt intymnych

Na wezwanie Twoje
także nie odpowiem
jesteś taki inny …

Tu gdzie teraz jestem
świat się tylko mieni
na granicy wizji …

O miłości i innych uczuciach

Dziś, pierwszy raz w życiu, poczułam, że wszystkie uczucia są piękne. Jako istoty ziemskie przychodzimy na świat, aby doświadczać uczuć. Ja w każdym razie właśnie po to przyszłam. Wszystkich uczuć, bez wyjątku, od rozpaczy i uczucia głębokiej straty, po miłość i ekstazę. Zawsze głęboko wchodziłam w uczucia, mocno je czułam. Byłam jak magnes na nie, przylepiały się, a ja próbowałam się od nich opędzać. Bez skutku. Ale niekiedy zanurzałam się w nich cała, aż do utraty tchu.

Ludzie sądzą, że tylko te tzw. „dobre” uczucia należy przeżywać, te „złe” należy z siebie wyrzucać, co często prowadzi do zaprzeczania. A zaprzeczone uczucie wraca jak bumerang. W swojej książce „Teoria uwalniania” David R. Hawkins pokazuje metodę odpuszczania uczuć, pozwala im płynąć, by te, nie karmione naszym wewnętrznym oporem, uczucia z dolnej półki, jak gniew, apatia, zazdrość czy wstyd, ginęły. Same z siebie. To dobra metoda. Pozwalać na istnienie w sobie wielu, również destrukcyjnych uczuć, by mogły przyjść i już z przyjściem ich nie blokować, potem dać im przepłynąć przez nas i na koniec odejść. Prawda jakie to proste? Uwalniamy się w ten sposób od lęku, nienawiści, poczucia straty, żalu, robiąc miejsce dla wzniosłych uczuć współczucia, spokoju, radości, miłości. Zgadzam się z Hawkinsem, warto pozwalać uczuciom przechodzić przez nas, by nas te wyparte i osadzone gdzieś w przestrzeni ciała nie atakowały znienacka.

Dziś jednak poczułam zupełnie nagle kolejną warstwę analizy uczuć. Od jakiegoś czasu przeżywałam bardzo skrajne uczucia, w spektrum których mieściło się tak wiele emocji, że można by z łatwością dostrzec we mnie objawy dwubiegunowości. A jednak nie zwariowałam a doświadczyłam czegoś na pozór prostego, że po każdej emocji ciągnącej mnie w stronę rozpaczy, zagubienia, pojawia się silne pełne uczucie radości, błogości i szczęścia. Jakby dla uzupełnienia komplementarnego świata, który jest dwoisty, bo każda energia jest jednocześnie i falą i cząstką, i dlatego im silniejsza emocja z dolnej gamy uczuć, tym potem silniejsze jej uzupełnienie.
Nie chodzi tylko o intensywność, ale przede wszystkim i powód tego przeżywania. Jestem człowiekiem. Przeżywam co chwilę, emocje lekkie, mocne, wznoszące i pikujące. Jestem jak doskonały instrument do przeżywania. Mam wielkie mocne serce, by podołać wyzwaniu przeżycia uczuć z całej gamy ludzkich doświadczeń. Pomyślcie tylko, jak słabo cieszą się ludzie o małych sercach. Cóż z tego, że nie mają zbyt wielu zmartwień, że nie są podatni na smutek, zwątpienie, jeśli nie mogą w pełni przeżywać tego po co, moim zdaniem, trafili na ziemię.
Nie w tym jednak sztuka, aby oddać się uczuciom i emocjom jak żagiel na wietrze, ale by ich energię umieć wykorzystać i płynąć tam gdzie nas prowadzi serce. Kiedy czuję smutek, piszę, kiedy czuję pożądanie kocham się, kiedy czuję ciekawość czytam i szukam, kiedy czuję radość śmieję się, kiedy czuję żal, płaczę, nie tłumię, nie przeinaczam emocji, nie chojraczę, że mnie to nie bierze. Oj, bierze i to jak, ale pozwalam wybrzmieć każdej wysokiej i niskiej emocji jak nucie w sonacie. I wtedy czuję pełnię, życia i uczuć w sobie, pełnię godności mojego człowieczeństwa w całej krasie, od śmiechu, do łez. Piękną operę pisze moje życie emocjami 🙂

I na tym można by właściwie postawić dużą kropkę, ale dziś wyjątkowo poczułam, jak żal i strata stają w innym świetle. Hawkins pogrupował emocje na te „lepsze” i te „gorsze”. Sumarycznie lepiej mieć te lepsze, a gorsze uwalniać, niech znikają. Może jestem jakimś dziwnym egzemplarzem istoty ludzkiej, ale ja czuję, że nie ma lepszych i gorszych emocji. Wszystkie we mnie są równe. To, że przy pewnych czuję się lepiej, cóż …, kto się nie czuję lepiej jak mu strzelają endorfiny? Fizyko-chemicznie jesteśmy zaprogramowani na czucie się lepiej przy tych dla nas z jakichś powodów właściwych uczuć orbitujących w pobliżu miłości. Ale, i nie mylić tego z masochizmem albo innym –izmem, odkryłam, że ja mam inaczej. Ja przeżywam od niedawna każdą emocję i uczucie wyjątkowo. Przyjmuję je jednakowo i czuję w każdej niezwykłe piękno. W smutku, radości, żalu, miłości, gniewie i czułości, w każdej widzę niezwykłość ludzkiego odczuwania. Wyjątkowość i dar, do zgłębiania siebie, swoich motywów, bo emocje są jak znaki na mapie naszego JA. Dają nam głębokie zrozumienie naszej człowieczej natury, i dlatego nie powinniśmy się pozbywać, przez ich blokowanie, wypieranie, tego co staje się częścią naszej drogi, narzędziem do jej poznawania. Mózg jest ograniczony, emocje, uczucia mieszczą w sobie tysiące wyrażonych bądź ukrytych myśli. Nie musimy ich znać wszystkich, ale czuć powinniśmy. Czuć sercem, które jest prostym drogowskazem. Moje wskazało już dawno na przeżywanie wszystkiego co przychodzi i na pozwalanie, poszerzanie go i wspieranie w wysiłkach zrozumienia dokąd zmierzam. Nie po to, by cel osiągnąć, ale po to by czuć po drodze wszystkie kamienie i słońce rozpostarte nad szlakiem, a czasem księżyc, każde źdźbło trawy na stopie i zapach pajęczyn. Wszystko co mi zgotuje człowiek i natura, wszechświat, gdy przez niego idę.

Jestem człowiekiem, więc czuję, … i tego się nie wstydzę.

Kalejdoskop

Czasem wystarczy chwila
śnieg za oknem
czyjś ruch w pokoju
albo kuchni
jak skrzydła
chaotycznego motyla
i dostrzegasz w sobie
tu i teraz
nieuniknioność zdarzeń
jak obserwator
przez długą lunetę
patrzący na gwiazdy
emocji, skojarzeń
nie związany
nie oceniający
zadumany
nad ulotnością
nad perfekcją chwili
złożonością atomów
kształtem przestrzeni
i wolnością
która się przed nim
mieni
od wyborów
kolor za kolorem

Chwila
Za
Chwilą …

Intencja

Chcę byś mi powiedział
odkładając cienie
co w dzieciństwie było
największym pragnieniem,
co Cię rozśmieszało
co dawało radość,
jakie słowa, czyny,
myśli, skojarzenia
wzbijały Cię w niebo
wolnego od smutku.
Co lubiłeś robić,
jak się sobą dzielić,
czy wolałeś chodzić,
czy sunąć w przestrzeni
swojej wyobraźni,
gdzie pragnąłeś mieszkać,
co pragnąłeś robić,
jakim być człowiekiem,
czym swe wnętrze zdobić?

Jakie miałeś myśli,
o życiu, miłości,
o radości, smutku
i o namiętności.
Czym Cię ból przenikał,
czym Cię strach zamykał,
czego nie umiałeś,
i co przeczuwałeś,
że będzie Ci dane,
choć takie odlegle …
niedopasowane.

Ja się z Tobą udam
do krainy cienia.
Odkryjesz wspomnienia
odkryjesz marzenia
i zaleczysz rany,
żebyś czuł się cały,
gotowy do życia,
gotowy do zmiany
w tego, którym jesteś
pod przykryciem cienia …

Świetlistym Atlasem
Swojego sklepienia.

Niepewność

Jak burzliwy ocean na wezbranych falach
wdziera się pewnie na piaszczystą plażę,
uderzając mocno w aksamitne wydmy,
tak Ty we mnie wnikasz
pod gwiaździstym niebem,
mrucząc z rozkoszy,
a ciało moje
tak pełne jest Ciebie.

I czas nam zwalnia w tańcu zapomniany,
sunąc do taktu przez przestrzeni bramy
do nowej jaźni swego odrodzenia,
gdzie jest już miejsce
lecz nas tam nie ma.

Kiedy się wreszcie otworzą nam oczy,
bo rozkosz serce wyrywa do nieba
i czulszych nie widział nikt spojrzeń w oczy,
nie słyszał szeptów w chwilach zapomnienia,
co nam się zjawi za zakrętu drogą,
jakie nam siły w tej drodze pomogą?

Czy się odwrócą ci co byli z nami
tłumacząc: „Idźcie swoimi drogami.”

Komu się zwierzyć,
komu nie uwierzyć,
czy serce odkryć,
czy się z losem mierzyć,
gdy nam się sypia skały dookoła,
a dusza wiatrem miotana nas woła.

Czy woła po to, by się to skończyło,
zamknęło w sercu,
w innym świecie żyło?

Czy myśli dadzą nam spokój czasami,
czy się odnajdę w tym świecie bez granic …

O miłości i akceptacji

W moim poprzednim tekście napisałam o wspomnieniu związanym z pojawieniem się na świecie mojej pierwszej Córki. O poczuciu braku kontroli nad światem i swoim życiem. I o tym, jak szybko udało mi się dzięki miłości i poczuciu bezpieczeństwa zapewnionym przez Męża wrócić do poziomu akceptacji faktu, że od tej pory Maleństwo dyktuje mi życie. No tak, o Mężu nie pisałam, a powinnam. O Jego miłości do mnie, z której wynikło moje poczucie bezpieczeństwa. Jeszcze to kiedyś rozwinę.

Teraz chcę się z Wami podzielić moim ostatnim odkryciem. Akceptacja była niekompletna, była częściowa. Oczywiście musiałam zająć się dzieckiem, iść z nim i sobą w życie, ale nie byłam w pełni na to gotowa. Można powiedzieć, że nikt nie jest. W końcu to nowa perspektywa, nowe doświadczenie. Nie da się przewidzieć na ile jesteś już gotowy i czy podołasz. Skłaniam się ku temu, że życie stwarza nam sytuacje tylko takie, z jakimi jesteśmy w stanie sobie porazić. Co więcej taki,e jakie mają odkryć w nas talenty do radzenia sobie, do uczenia się, aż w końcu do kreowania rzeczywistości w jakiej się znaleźliśmy. Nie oznacza to jednak, że ze wszystkim poradzimy sobie bez wysiłku, zadyszki i stresu, czasem strachu o przetrwanie. Ja wyparłam część lęku o przyszłość tamtego dnia, by działać. I działałam. Bez przerwy, latami, na najwyższych obrotach, zapominając o sobie i swojej wizji siebie w świecie. Aż pojawił się kryzys. Wyparcie emocji i uczuć na dłuższą metę nie sprzyja naszej psychice, naszemu otoczeniu. Lepiej wyrażać najgłębsze emocje, jakie rodzą się w nas na bieżąco niż zasypywać je codziennymi sprawami. Odczuć je i zauważyć. Dać im miejsce i uważność. Pogodzić się z ich istnieniem. Wtedy odchodzą, rozpuszczają się przeżyte i już niepotrzebne.

Zatrzymałam się nad tym wyparciem i okazało się, że w dużej mierze był to lęk, że sobie nie poradzę, że czuję osamotnienie, że muszę temu podołać sama. Gdybym wtedy była w stanie emocjonalnie się wypowiedzieć, większość mojego strachu pierzchła by sama. Bo czemu czułam się osamotniona, byłam z mężem i on mi pomagał w dzień i w nocy. Czemu miałabym sobie nie poradzić, kiedy naprawdę dobrze mi szło! A co z utratą kontroli? Myślałam, że nie będę mogła już sama o wszystkim decydować, że będę musiała dostosować życie do dziecka. I racja przez długi czas życie z dzieckiem właśnie tak wygląda, ale … Przychodzi taki moment, gdy można zostawić dziecko koleżance, babci, mężowi i wyjść na miasto bez wyrzutów sumienia i przypomnieć sobie o sobie samej, takiej jaką się jest wewnątrz. I taki czas docenić.

Zakleszczenie części tych niewybrzmiałych emocji w działaniu spowodowało, że skupiłam się na swojej niezastępowalności i związanych z tym uwikłaniach, i zamknięciu przed światem poza domem. Na szczęście świat o mnie nie zapominał i podesłał mi pracę, którą mogłam zintegrować z dziećmi, ale wymagało czasu, aż otworzyłam się na inne, łatwiejsze doświadczenia życiowe, jak tango, basen, restauracja, kino, sabat w gronie cudownych czarownic, joga, czy zwykłe poczytanie książki przed snem bez roztrząsania, czy dzieci już śpią i czy umyły zęby. Moja zadaniowość w sferze dzieci ostatnio spadła. Ktoś mógłby powiedzieć, że je zaniedbuję, ale ja widzę, że przyszedł czas na naukę życia w inny sposób. Dla mnie i dla nich, i dla wszystkich osób ze mną związanych. Bo właśnie wychodzę dla siebie na pierwszy plan z głębokiego cienia. Dbam o swoje wnętrze, przemyślenia, ruch i dynamikę. Nie muszę spełniać niczyich oczekiwań jako matka. Spełniałam je z nawiązką, a te, które spełniam teraz są wystarczające, by moje dzieci poprowadzić w życie. Mogą brać to co najlepsze z tego co daję, również przykład jak żyć również dla siebie. Wciąż wiele daję, ale nie to czego samej mi brak. I to jest sedno, kochać na tyle siebie, dbać o siebie, by mieć z czego dawać innym. Jeśli się innym rozdasz do dna, co z ciebie zostanie? Jak chcesz dawać miłość, zainteresowanie nie mając go w sobie? Siwiutki Salomon by się uśmiał.

Dlatego ostatnio jestem dobra, bądź prawie dobra dla wszystkich, ale przede wszystkim dla siebie. Hołubię wręcz to działanie. Słucham wnętrza, które mi podpowiada czy chcę czegoś, czy nie chcę i to się udaje. Udaje mi się rozróżnić co robię dla siebie, co dla innych robię i czy chcę to robić. Takie moje wyłamanie się ze stereotypu matki-polki. Oddycham i widzę, jak moje ciało się odbudowuje, mój duch się pręży w ciele i uśmiecha. A ja uśmiecham się wraz z nim, bo to najważniejsze, mieć zadowolone wnętrze w życiu człowieka. Pełne dobroci, spokoju i miłości własnej, która się rozprzestrzenia i zmienia przechodząc z człowieka na człowieka. Fala miłości z epicentrum w Tobie, najważniejszej istocie z jaką przyszło Ci żyć i doświadczać na co dzień … szczęścia.

Zaproszenie

Zaprosiłam wszystkich Was do mojej doliny wspomnień i teraźniejszości. Już od dawna nosiłam się z zamiarem pisania publicznie. Każdy kto coś tworzy, maluje, pisze, ma tę potrzebę, potrzebę podzielenia się swoją twórczością z innymi. Ja piszę o miłości. Wydaje się trywialne, ale zapewniam Was, że nie jest. Trudno pisać o czymś tak niezwykłym, co zjawia się pewnego dnia przed nami i cóż … Nic już nie jest takie samo.

Kiedy urodziła się moja córka było właśnie tak. W dzień po powrocie ze szpitala położyłam ją spać i usiadłam z przytłaczającym uczuciem, że już nigdy moje życie nie będzie wyglądało jak dawniej. Poczułam, jakbym traciła nad nim kontrolę. Teraz wszystko co będzie zdarzać się w moim życiu zależne jest od maleńkiej istotki śpiącej w dziecięcym łóżeczku. Obecnie nazywa się to depresją okołoporodową, ale ja nazwałabym to raczej dojrzewaniem. Nie każdy dojrzewa od razu. Nie uczy się nas w domu, ani w szkole jak radzić sobie z takimi uczuciami i zadaniami. Edukacja jest zerowa, a radzić sobie trzeba. Na szczęście poradzenie sobie zajęło mi mało czasu. Nasza cywilizacja nad macierzyństwem, podobnie jak ojcostwem, przechodzi jak nad ukrytym tabu. Bo w końcu skąd się biorą dzieci? Oj, temat niewygodny. Podobnie z uczuciami w trakcie ciąży, porodem, i tym wszystkim „nieczystym” o czym się nie mówi. Od niedawna wysypało się mnóstwo poradników jak być super mamą, lekkoatletką w ciąży, super pracownikiem na 150% pod wpływem hormonów, albo oprzeć się wszystkim trendom i wypinając na system malować w domu paznokcie u nóg dopóki sięgasz przez brzuch, bo potem trzeba kogoś jednak poprosić o podtrzymanie swojej rewolucji.

Tak naprawdę nie chodzi o poddawanie się albo opór, ale wybór i wiedzę, jak radzić sobie z tak naturalnymi uczuciami, jak osamotnienie, poczucie wyobcowania, czy głupie nudności. Uśmiechnięte matki-celebrytki na okładkach gazet, w reklamach proszków do prania i zupek dla niemowląt nie są prawdziwe, ale wizerunki tworzy się nie dla ludzi, ale produktów. Na szczęście nie miałam wtedy telewizora 🙂

A gdzie tu miłość? Chciałabym, żeby uczono o niej w szkole. O trudnej miłości do dzieci, które są wymagającymi biorcami tego uczucia. Teoretycznie można by pewnych zachowań, sposobów radzenia sobie nauczyć się w domu, ale … ręka do góry komu rodzice przekazali w odpowiednim czasie taką wiedzę 🙂 Miłość nie jest prosta, ale naturalna. Kiedy patrzyłam dobita moją nagłą zmianą na córkę w łóżeczku, nie myślałam o tym, że ktoś mnie pokarał takim losem. Myślałam raczej, że kocham to stworzonko i niezależnie od trudności będę je prowadzić przez życie. Bez względu na to, czym ten „mikrusek” odpłaci mi się w przyszłości.

Miłość ma wiele aspektów. Czasem jest nieziemsko trudna. Ale kiedy patrzę na moje dzieci widzę, że każda chwila kiedy czuły się przeze mnie kochane wzrasta w nich jak drzewo, użyźnia ich wnętrze do tworzenia własnego świata. Dzięki temu stają się pełniej sobą i bardziej pragną się wyrażać w sposób twórczy, mocą, jaką w nich mam szansę wzmacniać. I po to jestem. Po to czuwam nad nimi. Nie po to, by ostrzegać przed światem, pilnować czy się nie przewrócą, ale by pomagać się podnosić i podsadzać do lotu kiedy skaczą. Dawać im wiarę, że potrafią latać. Taka moim zdaniem jest prawdziwa miłość do dzieci. Taką ją widzę i czuję.

Pogodzenie z duszą

stara dusza, cechy, właściwości, numerologia, wiek duszy, 11, 22, 33, 44, numerologia partnerska

Każda chwila jest pierwsza
Każda wyjątkowa
niech nie boi się o przyszłość
twoja mądra głowa
niech niesie tę głowę mocne w serce ciało
niech uniesie się w łódeczce
na szerokich wodach
bez kierunku
bez steru
bez wypatrywania brzegu
z miłością wiatru
oddaj życie falom

Pokochaj tę podróż
doceń każdą zmarszczkę
każdą chmurę na niebie
Każdą gwiazdę
stworzoną przez ciebie
dla ciebie
złóż jej
wewnątrz pogodzona
podziękowanie
że jest, była i będzie
w życia oceanie
wspierając twoje szczęście
wzrastanie
w tym co najpiękniejsze …

niech się stanie
niech nas powiedzie do siebie
niech nas połączy ten taniec
w bezkresie nieba
poza pragnieniami
z wszystkim czego trzeba
w wolności
w miłości
w dbaniu i czułości
w codzienności
i niezwykłości

Ocal mnie od ziemskiego smutku
przykrości
cierpienia

Rozpal nade mną wieczność
niech mnie opromienia.